piątek, 1 lutego 2013

Fantine Montrose

Fantine "Fanny"  Monstrose 

24 lata | Urodzona w Nowym Orleanie | Podróżniczka | dwadzieścia lat zwiedzania | dwadzieścia lat podróżowania po świecie| nigdzie dłużej niż dwa lata | dwa lata temu wróciła | I nie zamierza nigdzie już jeździć | Zostaje na stałe | Rude to wredne | Rude to ciekawskie | Rude to nieprzewidywalne | wolna | w dzień sprzedawczyni antyków i innych perełek | Licho nie śpi | pod anielską maską diabełek się chowa | dziesięć łyżeczek cukru do tej herbaty poproszę | przymusowe biegi razem z psem Tulą | Zostaw moją kawę! | Uzależniona od kawy | Uzależniona od książek | I nocnych spacerów | lalal lalal zafałszuje ci piosenkę! |Nie umie śpiewać | Instrumenty smyczkowe - Gram na wszystkich | Nieidealna | A to co to na tym drzewie?| W cale nie jestem dziwna! To świat jest nienormalny! | Ktokolwiek widział ktokolwiek wie | Poszukiwany rozum | Poszukiwany umiar | Co mi zrobisz jak mnie złapiesz? |

Fanny urodziła się w Nowym Orleanie, dwadzieścia cztery lata temu. Jej rodzice byli.... Hm... dość ekscentryczni. Jej matka Eve, nie była żoną jej ojca Rob'a, była jego dziewczyną. Z resztą nawet teraz nie są związani węzłem małżeńskim, bo cóż znaczy zwykły papierek? A, gdy Rob dowiedział się iż Eve jest w ciąży, ucieszył się bardzo. I pewnego dnia gdy Fanny, kończyła dwa latka stwierdzili, że to nudne tak być ciągle w tym samym miejscu i tak zaczęła się ich wielka przygoda, jaką zwali swoim życiem. Stali się wiecznymi podróżnikami. Podróżowali po całym globie, wraz z dorastającą córką. Było całkiem wesoło. On hazardzista i szalony naukowiec, ona malarka i w końcu pisarka książek podróżniczych.  Uczyli swą córkę w dość zabawny sposób. 

Fanny jakoś nigdy nie pragnęła takiego "normalnego" życia, jakie mieli inni jej rówieśnicy. Gdy oni chodzili do szkoły, ona latała po dżungli łapiąc egzotyczne motyle. Kiedy inni chodzili do kina czy na imprezy, ona uczyła się rytuału parzenia herbaty i słuchała miejscowych legend, poznając nowe języki. Jej życie było niesamowicie barwne i nigdy nie zostawała w tym samym miejscu, więcej niż dwa lata.Dlatego teraz gdy wróciła, dość dziwnie się czuje. Dwa lata upłynęły jak z bicza strzelił, a ta ciągle na miejscu. 

Decyzja by wrócić do swych korzeni, do Orleanu nie była łatwa, a jednak zdecydowała się na to. Na początku mieszkała z babcią, jedyną jej krewną oprócz rodziców, która jeszcze żyła. Babcia jej Lottie prowadziła sklepik, a właściwie to już sklep z antykami... Niektóre rzeczy, które dostaje w dostawie w cale nie mają żadnego powiązania z antykami, ale Cii... Nie wiecie co to może być, bo zawsze sprzedaje antyki .Tylko niektórym... Tym, którzy są na liście jej babci, sprzedaje te inne "perełki" 

 Fantine ma 1,68 wzrostu.Aż taka niska to raczej ona nie jest. Duże zielone oczy, które niby na ciebie patrzą, a tak naprawdę to nie patrzą.Ma dziwne spojrzenie. Blada z rumianymi policzkami, które rumienią się praktycznie zawsze. Jest szczupła i jakieś tam krągłości podobno ma... Ale, licho ją tam wie, ja jej pod ubranie nie zaglądam. Smukłe dłonie i paznokcie, które zawsze są pomalowane na jakiś kolorek. Nie maluje się. A, jak już to rzadko. Długie rudawe włosy, które są nie do poskromienia, dlatego Fanny chodzi w rozpuszczonych, a jej babcia mówi, że wygląda jak czupiradło. A, jak Fanny mówi babci, że jej włosów się ogarnąć nie da, ta jak by je czaruje i układa w ładny kok...Który, niestety już godzinę po tym się rozwala.

Teraz do charakteru przejdźmy. Fanny jest wredna...Znaczy najczęściej , Lubi zwierzęta, które darzy wielkim uczuciem miłości tak samo jak swoją babcię. Jeszcze się nie zdarzyło by pokochała kogoś na więcej niż tydzień. Chociaż, jako tako do jakiegoś związku dąży lecz wytrzymać z nią to nie lada sztuka  .Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła... Jeśli tak, to Fanny po śmierci będzie tańcować z diabłami, bo już strasznie wiele razy była ciekawska. Natrętna i natarczywa będzie ci marudzić i jęczeć, póki nie zrobisz, nie powiesz czy co tam jeszcze ona chce. Cierpliwa, to ona nie jest, jeśli widzi kolejkę wychodzącą poza sklep to                                                            a) się przepych
b) wychodzi
Nie ma cierpliwości jak sama mówi. Życie jest za krótkie, by tracić czas na jakieś kolejki i czekanie. Ona chce wszystko dostawać tu i teraz. Czasem odzywają się w niej też jakieś ludzkie odruchy,  i może być no nie wiem, miła?Pomocna? Ale, takie coś zdarza się dość rzadko.... Ale, jednak się zdarza! Więc nie taki diabeł zły jak go malują...


No to moja Fantine przybyła. I mam nadzieje że może być.
Buźka - Ebba Zingmark
Fanny razem ze mną na wszystko chętne jesteśmy na wątki, powiązania wszystko! Śmiało walić drzwiami i oknami my nie gryziemy to znaczy Fanny czasem może
No to chyba tyle.

26 komentarzy:

Unknown pisze...

Witaj w Nowym Orleanie!
[Masz może jakiś pomysł na wątek? ;]

Aileen

Scooby pisze...

[ Witam, witam :D
A mnie się Twój pomysł bardzo podoba, szczerze mówiąc.
Dobrze, uznajmy iż Twoja kobietka przyszła do firmy, gdzie sobie Scooby pracuje :)]

Dzień jak codzień. Praca, a przynajmniej udawanie, że się pracuje. Siedział przy biurku, nogi zarzucił na drewniany blat i usiłował zrobić choć jedno z zamówień. Średnio mu szło, bo zwyczajnie nie miał weny. No cóż. Trudno. Oderwał się od komputera, nie chcąc już nawet patrzeć na to wszystko i zaczął gadać z kolegą, który akurat też "nie miał nic do roboty". Rozmowa zajęła im chyba z pół godziny, aż do czasu gdy przyszła pani z recepcji, by zapytać, czy Scoobert ma czas dla kolejnego klienta. Ach, nadeszła nadzieja, że będzie mógł zrobić coś ciekawszego niżeli reklamę pasty do zębów, którą odwlekał od kilku dni. Kiwnął tylko głową, zgadzając się i już za chwilę zobaczył w drzwiach ów klientkę. Wstał z krzesła, żeby się przywitać.

Scooby pisze...

Uścisnął jej dłoń, uśmiechając się pogodnie.
- Scooby Caulfield - przedstawił się jak należało. Serio? Jak należało? Tak, według niego nazywał się Scooby, nie Scoobert. Poza tym tę pierwszą opcję o wiele łatwiej zapamiętać i może robić za swoisty chwyt marketingowy. A on, jak przystało na kogoś, kto robi w reklamie, na marketingu znać się powinien.
- Antykwariat - powtórzył jak echo, jednocześnie wskazując jej miejsce, by mogła usiąść. Sam też rozgościł się znów w fotelu.- A o coś konkretnego się staramy, w sensie wzoru, czy raczej brak pomysłów?

Scooby pisze...

- No dobra - rzucił ochoczo, jakby już miał zamiar sobie to wszystko ładnie rozrysować i te sprawy. Wziął w rękę długopis, ale jakoś nie wiedział od czego zacząć. Zaczął więc jedynie przewracać niebieski żel pen między palcami, zamiast mazać bez sensu po kartkach walających się po biurku.- A ten antykwariat to ma jakąś nazwę, albo coś, czy niekoniecznie? - zagadnął jeszcze. To mogło przecież mieć znaczenie, bo w nazwie może leżeć trop.

Scooby pisze...

- Perły faktycznie kojarzą mi się z czymś starym - pokiwał głową z uznaniem, choć niewiele to wnosiło do rozmowy. Cóż, Scooby ma to do siebie, że wolne zdania wplata wszędzie. Często nie ma to żadnego sensu, ale trudno.
Oparł się wygodniej i zaczął jeździć długopisem po ręce, przez co się pomazał. Rany, nie po to się tatuował, żeby teraz jeszcze mazać się tuszem...
- A ten antykwariat to raczej w kierunku samych antyków, jako rzeczy, czy bardziej w stronę książek? - chciał nazbierać jak najwięcej szczegółów, by ułatwić sobie pracę. Poza tym, w takich miejscach różne rzeczy się sprzedaje.

Scooby pisze...

Zaczął usilnie ścierać ślady po długopisie. Ach, znów zachowywał się jak nadpobudliwe dziecko, normalka.
- Perły są fajne i w sumie mogą nawet efektownie wyglądać na takim szyldzie - stwierdził, choć nadal jakoś nie miał specjalnie koncepcji. To nienajlepszy dzień, ale i tak się postara.- Ej... to w sumie niezły pomysł - kiwnął głową, kiedy wspomniała o małej wycieczce do antykwariatu.

eisenhower pisze...

[Dobry, dobry, witam się i ja. Wątek jakiś może?]

Charles

Scooby pisze...

Pokiwał głową wyraźnie zgadzając się na jej propozycję.
- Co prawda, najlepszej orientacji w terenie to ja nie mam, ale postaram się nie zgubić - uśmiechnął się pogodnie i rzucił długopisem w kolegę, który siedział po drugiej stronie pokoju zawalonego dziwnymi rzeczami, kartkami, planszami i fragmentami materiałów, które niby miały pomagać w projektowaniu, ale w sumie tylko zajmowały miejsce.- Jerry, pilnuj interesu, bo idę na zwiady - zachichotał psychopatycznie, wstając z fotela. Cóż, trafił kumpla w głowę, więc nieco go to rozbawiło.

Scooby pisze...

Lubił dziwne miejsca, a antykwariaty i tego typu wariacje na bank do nich należały. Można było tam znaleźć wszystko: od niepotrzebnych nikomu rupieci, bo prawdziwe skarby godne piratów.
- Na pana to trzeba mieć wygląd i pieniądze. Ja jestem po prostu Scooby - uśmiechnął się pogodnie, wciskając ręce w głębokie kieszenie spodni.- Jak się zgubię, to... puszczę racę, czy coś. Albo nadam wiadomość alfabetem Morse'a - parsknął śmiechem, choć to w sumie było możliwe.

eisenhower pisze...

[Coś się wymyśli. Zawsze można założyć, że Fanny coś się stanie, rozwali sobie rękę, kolano, czoło cokolwiek, a Charles jako lekarz będzie się starał pomóc. Zapytałabym, czy Fanny ma ubezpieczenie zdrowotne, ale to raczej by było dziwne (bo jeżeli nie, to wiadomo, że wtedy opieka darmowa nie jest i by musieli ze Schmittem jakoś inaczej kombinować, żeby za darmo wszystko załatwić, to by i ciekawiej było).
Chyba że jakiś samochód zostałby nieźle pokiereszowany, nawet nie z ich winy, ale że staliby obok, to zostaliby o zniszczenie oskarżeni. Założyłybyśmy, że auto należało do kogoś ważniejszego, no i by nasi musieli spierdzielać, coby nie oberwać.
I jak?]

Charles

eisenhower pisze...

[Hiehie, nie, nie, nie. Aż tak dobrze ze mną nie ma.]

Charles

Brooke Anderson pisze...

[Wybieram antykwariat ;]

Kiedy kilka lat temu Aileen zaczynała swoją przygodę z ezoteryką i całą resztą tego "paranormalnego świństwa", jak mawiała jej babcia, było jej bardzo trudno połapać się w tym, co jest prawdą, a co nie. Przemierzyła cały Nowy Orlean, wzdłuż i wszerz, szukając kogoś, kto pomoże jej się we wszystkim zorientować - niestety, większość osób, jakie napotykała, okazywało się być zwykłymi oszustami i naciągaczami. Nie dość - oszustami i naciągaczami kompletnie się na tych rzeczach nie znającymi. W środowisku Aileen również nie było absolutnie nikogo, kto mógłby jej pomóc. A kiedy młoda wówczas dziewczyna miała już ochotę się poddać, niespodziewanie natrafiła na coś, czego nigdy by się nie spodziewała.
W jednej z uliczek Nowego Orleanu, całkiem niedaleko miejsca, gdzie spotkała niegdyś pamiętną cygankę, mieścił się sklepik, antykwariat właściwie. W pierwszej chwili mogła go nawet nie zauważyć - w przeciwieństwie do pozostałych tego typu miejsc, na wystawie owego antykwariatu, nie znalazła się ani jedna laleczka voo-doo, ani jeden łapacz snów, czy jakaś "Wielka Księga Zaklęć". Okno wystawowe prezentowało stare książki i inne antyki, w ogóle nie sprawiając wrażenia, że w sklepie, poza sprzedażą tychże, może istnieć coś w rodzaju "zaplecza". Ale istniało. I dzięki pewnej staruszce Aileen znała je bardzo dobrze od ładnych paru lat.
- Dzień dobry, pani Montrose! - zawołała cicho, jakby nieśmiało niska blondyneczka, wchodząc do antykwariatu i rozglądając się z zachwytem po jego wnętrzu. Uwielbiała takie miejsca - jakby czas się w nich zatrzymał. Jej wzrok padł na stojącą za ladą rudą dziewczynę, a wtedy uśmiech zniknął z twarzy panny Fairy. - Ty nie jesteś panią Montrose - wydukała, zaskoczona, nie zdając sobie sprawy, że powiedziała to na głos. Kiedy ta prawda do niej dotarła, szybko przesłoniła dłonią usta - jakby w ten sposób mogła cofnąć swoje słowa.

Aileen

eisenhower pisze...

Gdyby Charles w tamtym momencie został poproszony o opisanie siebie w jednym słowie, odpowiedziałby bez problemu – zmęczony. Ostatnio spał coraz mniej, a praca zaczęła go najzwyczajniej w świecie wykańczać. Nie był nowy w zawodzie, ale nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek wcześniej tak się czuł. Nawet kiedy na studiach potrafił zarywać noce. Wniosek nasuwał się sam – po prostu się starzał i chociaż wielu powiedziałoby mu, że ma jeszcze wszystko przed sobą, to on wiedział dobrze, iż wszystko co najlepsze powoli zaczyna przemijać.
W głowie miał jedynie nadzieję na jak najszybszy powrót do domu. Samochód już od kilku dni stał w warsztacie, toteż Schmitt zmuszony został do poruszania się autobusami czy taksówkami. Nie, żeby jakoś specjalnie mu to odpowiadało, jednak z braku innego wyjścia postanowił nie narzekać i jakoś znieść tę niedogodność. Przechodził właśnie przez jeden z parkingów, aby dostać się do postoju taksówek i mieć już podróż za sobą, kiedy odgłos tłuczonej szyby zwrócił jego uwagę. Odłamki szkła rozprysnęły się, a alarm samochodowy zawył, swym dźwiękiem nieprzyjemnie wwiercając się w uszy. Srebrny sportowy samochód dość drogiej marki właśnie został bezczelnie zdewastowany. Zbrodniarzy było dwóch, a zniknęli równie szybko, jak się pojawili. Charles rozejrzał się, rejestrując, że jedyną osobą wokół jest rudowłosa dziewczyna stojąca tuż obok. Następnie dosłyszał odgłos nadjeżdżających radiowozów, którym jakoś nad wyraz szybko udało się dotrzeć na miejsce zdarzenia. Nie miał jednak czasu, aby zbyt długo się nad tym zastanawiać, ponieważ już po chwili w dzikim pędzie ruszył przed siebie, wraz z nieznajomą pokonując coraz większą odległość. Nie wiedział, dlaczego postanowił biec. Jeszcze przed chwilą samo przejście kilkuset metrów powodowało u niego mdłości, a teraz leciał prawie na złamanie karku tak naprawdę całkowicie bezsensu. Nie było żadnych dowodów, że zniszczenia samochodu dopuścił się on, zresztą kto by go tam podejrzewał. Mimo to nie zatrzymał się. Skoro już zaczął ten wyścig, to teraz go dokończy.
- W prawo – rzucił, po czym pociągnął dziewczynę za ramię. Z otwartego parkingu wbiegli w niewielką aleję. Otoczeni z dwóch stron przez budynki nie mieli zbyt dużego pola do manewru, lecz już po chwili Schmitt skręcił ponownie, tym razem w lewo, wybiegając na blokowisko. Niewiele myśląc pognał przez siebie, przecinając plac zabaw i kierując się za kolejny budynek, prawie zapominając, że w tym pościgu nie bierze udziału sam.

Charles

Scooby pisze...

- Będę krzyczał, ok - kiwnął głową, jakby umawiali się na jakiś ważny znak, a tu chodziło przecież tylko o jego dziecinność i wieczne gubienie drogi.- Kot mojej ciotki mnie zawsze nienawidził, więc i ja się trochę do tych zwierząt zraziłem. Poza tym postaram się niczego nie dotykać, bo znając mnie to zaraz zepsuję i tyle z tego będzie - miał rację, jakby nie patrzeć. Z jego zmysłem równowagi też mogło nie być najlepiej, tak więc musiał jeszcze uważać gdzie wchodzi i czy przypadkiem się tam nie przewróci.

Scooby pisze...

- Yes, sir - zasalutował jak każdy szanujący się żołnierz. Ale zaraz, Scooby nigdy nie chciał iść do wojska... bo w sumie nigdy by go tam nie przyjęli. Przecież testy sprawnościowe trzeba zdać. No nie ważne. W każdym razie zaczął przechadzać się po sklepie, ciekawskim wzrokiem wodząc po tych wszystkich dziwnych rzeczach. Szukał natchnienia, które chyba chowało się przed nim między antykami.

Scooby pisze...

Łaził, rozglądał się, wciskał palce tam, gdzie nie trzeba, a później wyciągnąć nie mógł. Jak w jakiejś taniej, Amerykańskiej komedii. Ach, Scooby to sierota losu, nic innego. Po chwili spotkał jednego z owych kotów. Futrzak siedział na jednej z półek i mył sobie łapki. Caulfield przystanął ze dwa metry dalej i spojrzał na zwierze lekceważącym wzrokiem. Ledwo powstrzymał się przed tekstem z serii "znów się widzimy, stary". Pech chciał, że kot siedział akurat przy tym, co facet chciał obejrzeć. I jak tu dotrzeć..? Stał i się zastanawiał, bo wolał nie rozwścieczać zwierzaka, szczególnie, że sam w domu ma psa, co futrzak może wyczuć.

mrówka pisze...

[jak najbardziej! pozwól że zacznę:)]


Słońce na niebie było jak ratunek dla Tony'ego. Nie musiał już siedzieć w kawiarence, gdzie ludzie raczej nie lubili jak artysta obserwował ich z dobre trzydzieści minut, ale z powodu swojego uzależnienia do kawy nie mógł opuścić swojego ulubionego miejsca w Nowym Orleanie na więcej niż trzydzieści metrów. Usiadł więc tuż przed wejściem do La Bouchiere z styropianowym kubkiem pełnym czarnej kawy w jednej ręce, ołówkiem w drugiej i blokiem rysunkowym, i zaczął szukać "ofiary" na następne arcydzieło. Po pięciu minutach czekania na idealną osobę poddał się i zaczął bazgrać jakiegoś superbohatera obu płci z kotem arcyzbrodniarza na ramieniu. Ostatnimi dniami przerzucił się na rysowanie komiksów, miłości z dzieciństwa. Rysunki te były jednak infantylne i nie nadawały się na sprzedaż ani wystawienie w galerii, a on musiał zarabiać. Postanowił poczekać jeszcze z godzinę, na wypadek że jakaś interesująca osobowość pojawi się w pobliżu. Cholera, nawet zapytałby czy mógł by narysować ową osobę, chociaż nigdy czegoś takiego nie robił.

mrówka pisze...

Nie szukał, a znalazł. Dzień zaczynał być dobry. Obrzucił dziewczynę wzrokiem, studiując każdy widoczny detal po czym uśmiechnął się. -Idealnie. Można by powiedzieć że czekałem właśnie na ciebie ale to byłoby dziwne.- wstał z gruntu i wyciągnął rękę w stronę dziewczyny. -Anthony Carlile, głodujący artysta, do usług. Ale mów mi Tony. I przypomnij sobie o tym "głodującym" gdy będziesz płacić.- powiedział pół żartem pół serio po czym roześmiał się. Rozejrzał się po okolicy, po czym po raz kolejny dokładnie zmierzył wzrokiem dziewczynę. Była ubrana kolorowo, wesoło, a rude włosy tak otulały jej twarz że dziewczyna wydawała się idealna w sensie artystycznym. -Więc, masz jakieś wyobrażenia?
Serio, zazwyczaj nie zachowywał się jak amator, ale ostatnimi czasy pieniędzy było coraz bardziej brak, a on powinien oderwać się od komiksów.

mrówka pisze...

Pokręcił głową z niedowierzaniem. -Byłaś prawdopodobnie na całym świecie, a postanowiłaś zostać tutaj? W mieście pełnym szarych drapaczy chmur, banków i biur?- podrapał się po głowie. Nigdy nie uważał że Nowy Orlean należy do ładnych miast, nie był niczym w porównaniu do Paryża, Londynu. A i tak został.
-A więc, próbując zachowywać się jak kompletny profesjonalista, zapraszam panienkę na spacer po Nowym Orleanie w poszukiwaniu idealnej scenerii. Musisz przyznać że lekko opustoszała ulica nie należy do najpiękniejszych miejsc w tym mieście. - oświadczył, po czym wyrzucił kubek do śmietnika, ołówek wsadził we włosy a blok rysunkowy do torby i wyciągnął rękę w stronę Fantine, każąc jej pójść za nim.

eisenhower pisze...

Nie widział, jak upadała. Bardziej skupiony był na tym, żeby nie zawadzić o kilka niewielkich krzaczków, stojących mu na drodze. O tym, co się stało, wywnioskował z odgłosu uderzenia, a potem dość głośnego jęku.
Nie, wcale nie musiał się wracać. Mógł równie dobrze pobiec dalej, martwiąc się jedynie o własne dobro. Pognać przed siebie, złapać w pewnym momencie taksówkę i o nic niepodejrzewanym dotrzeć wreszcie do domu. Mimo że tak byłoby o wiele wygodniej oraz praktycznie bezproblemowo, coś tknęło Schmitta, rozkazując zrobić zwrot i pomóc dziewczynie. Być może chodziło o złożoną niegdyś przysięgę Hipokratesa. Być może odezwało się sumienie, a być może głupota, całkowicie zagłuszająca zdrowy rozsądek. W końcu kto w takiej sytuacji narażałby własną karierę, przyszłość, aby pomóc komuś całkowicie obcemu.
- Możesz iść dalej? – spytał. – Nic ci nie jest? Gdzie cię boli? Dasz radę? – Szybko, szybko, byle szybciej. Zaraz mogli ich dogonić. Dziwne, że jeszcze nie słyszał kroków. Ruda musiała sobie uświadomić, że jeżeli ktoś zacznie się zbliżać, Charles nie będzie miał zamiaru zostać, tylko popędzi dalej, nawet się nie odwracając.

Charles

eisenhower pisze...

Jeżeli chodziło o Charlesa, to za dzieciaka wpojono mu zupełnie inne wartości. Wychował się z trójką rodzeństwa, a bycie najstarszym zbyt wiele nie ułatwiało, przez co cały czas musiał walczyć o swoje, konkurować z braćmi i siostrą. Martwić się najpierw o siebie, dopiero potem o resztę. Dlatego można powiedzieć, że Fanny miała trochę szczęścia.
Przejechał dłonią po twarzy, zduszając w sobie ciężkie westchnienie. Wybrała chyba najgorszy moment z możliwych. Rzucając jeszcze jedno spojrzenie w stronę, z której przybiegli, przykucnął obok, na oko oceniając kontuzję. Nie wyglądało jakoś specjalnie okropnie, jednak bez prześwietlenia nie był w stanie niczego stwierdzić.
- Dobra, tak źle chyba nie jest, ale i tak trzeba później sprawdzić. Na razie idziemy do tego twojego antykwariatu, a potem zabieram cię do szpitala, żeby cię prześwietlili. Bez tego to może być równie dobrze złamanie, co i zwykłe stłuczenie kości. Trzymaj się – dodał, jedną rękę podkładając jej pod plecy, drugą zaś pod kolana. Uniósł dziewczynę, ponownie ruszając przed siebie, tym razem jednak o wiele mniej efektownym biegiem niż przed chwilą, spowalniany jej ciężarem. Skręcił za odpowiedni róg.
- Który to? – zapytał, rozglądając się po ulicy i wśród innych sklepów szukając tego odpowiedniego.

Charles

Scooby pisze...

Wyglądało to trochę, jakby się z tym kotem droczył. Ale przecież Scooby nadal by grzeczny i nie szkodził otoczeniu. Ot, nagle postanowił zrobić kilka zdjęć napotkanym przedmiotom, co może pomóc w dalszym projekcie. Kota też nie pominął i strzelił mu kilka fotek.
- Kotek chyba sądzi, że mu przeszkadzam - wskazał ruchem głowy na zwierzaka.- A ja przecież nic nie robię.

eisenhower pisze...

Zignorował wzmiankę o kotach. Sam miał jednego i na początku nawet udawało się go ujarzmić. Dopiero potem zaczął sprawiać coraz więcej problemów, co chwila zostawiając kolejne sznyty na przedramionach albo ostrząc pazury na koszulach. Wszystko ustało, kiedy Schmitt postanowił powiedzieć stop kociemu terrorowi i wykastrował zwierzaka, tym samym ponownie zostając jedynym mężczyzną w mieszkaniu. Od tamtej pory futrzak bardziej upodobnił się do tłustego, rozleniwionego dywanu, niż tak jak wcześniej do dzikiej bestii.
Podszedł do fioletowych drzwi, pozwalając jej na otworzenie. Ostrożnie wniósł ją do środka, starając się nie zahaczyć bolącą nogą o futrynę. W miarę sprawnie doniósł ją na stojącą pod ścianą kanapę. Nie wiedział, czy jest to mebel na sprzedaż, czy po prostu stała tam dla podniesienia walorów wnętrza. Nie znał się na antykach. O wiele bardziej znał się na złamaniach, a o to właśnie teraz się rozchodziło.
- Ściągaj spodnie – rozkazał. – Buty, skarpetki też. Chyba że już zdążyłaś spuchnąć, to trzeba będzie ciąć. Ubrania, nie nogę – sprostował.

Charles

eisenhower pisze...

Pacjenci w bólu nazywali go już różnie, ale zboczeńcem został po raz pierwszy. Na całe szczęście, że większość denatów, którzy do niego trafiali, zwykle byli pod narkozą i zbyt wiele do powiedzenia nie mieli. Inaczej co prawda sprawy miały się podczas dyżurów w przychodni, ale i tak o perwersyjność nigdy wcześniej nie został oskarżony.
- Nie gniewam się – odparł, mając syczącego kocura na uwadze. – Co ja ci mogę teraz powiedzieć? To nie jest złamanie otwarte, ale nic więcej. Usztywnię ci nogę i jedziemy do szpitala. Postaram się wcisnąć cię szybciej w kolejkę. – Podniósł się do pozycji stojącej. – Masz bandaże i jakiś kawałek kija, patyka, jakąś długą linijkę? Cokolwiek, żeby nogę na tym można było wyprostować?
Rozejrzał się po sklepie, samemu starając się coś znaleźć, lecz otoczony był głównie lampami, lustrami, zegarami albo porcelaną. Niczym szczególnie przydatnym jak na taką okazję. Gdyby chciał kupić prezent ciotce, pewnie mógłby tu coś znaleźć, chociaż zapach staroci nie przypadł mu szczególnie do gustu, ale na leczenie kontuzji to miejsce było beznadziejne.
- Charles. – Również się przedstawił.

Charles

Scooby pisze...

Zrobił nieco przerażoną minę, kiedy dowiedział się, że kot może być średnio przyjazny. Albo nawet chcieć go skrzywdzić. Ach, masz pecha Scooby. Na upartego pstryknął jeszcze zdjęcie i odsunął się kawałek do tyłu, by zwierzak nie już był w stanie do niego doskoczyć.
- Ja się zawsze ładuję tam, gdzie nie trzeba - uśmiechnął się delikatnie.

Zmarli nie mówią pisze...

[Miał być Gabrielem. :)
I cieszę się, że karta się podoba.]
Mimo, iż Flynn mieszkał w Nowym Orleanie nie od wczoraj, to wciąż nie poznał wszystkich zakamarków tego niezwykłego miasta. Włóczył się po nim z wielkim zapałem, ale wiedział, że zwiedzenie wszystkich jego uliczek zajmie mu jeszcze parę ładnych lat. Nie spieszył się jednak, miał na to czas. Nie zamierzał się stąd wynosić w najbliższym czasie, bo wciąż był pod ogromnym wrażeniem tego magicznego, niezwykłego miasta.
Często jednak, podczas swoich pieszych wycieczek, najnormalniej w świecie błądził. Kilkakrotnie zamierzał zaopatrzyć się w mapę, ale jakoś nigdy mu się to nie udało.
Dziś również jakoś nie udało mu się normalnie trafić do domu. Matko jedyna, przecież on nawet nie pamiętał, którędy doszedł do ulicy, więc był, delikatnie mówiąc, w ciemnej dupie. Robiło się już ciemno, a ludzi dookoła jakoś nie widział... Tak samo żadnego sklepu. Zero, null. Powoli zaczynał wpadać w lekką panikę.
Gdzieś pomiędzy "ja pierdolę" a "zaraz zdechnę", dostrzegł szyld jakiegoś antykwariatu. Taaa... Idealnie.
Już od progu uderzył go przyjemny zapach staroci, podobny do tego, który wypełniał jego mieszkanie, ale znacznie bardziej intensywny. Odruchowo omiótł wzrokiem całe pomieszczenie, w poszukiwaniu jakichś prawdziwych perełek. W miejscach, gdzie było dużo staroci, odruchowo parowały mu wszystkie myśli, które nie krążyły wokół ukochanej historii. Tak więc, już nawet nie rozglądał się za jakąś osobą, która mogłaby mu pomóc. Ot, wypadło mu z głowy.
[Chyba mi jakiś bzdet wyszedł... Wybacz, ale szarpię się z moim niemożliwym internetem i kotem, który ładuje mi się na klawiaturę, ramiona, głowę i nos. :)]

Flynn