l 08.03.1978 l najstarszy z rodzeństwa l z zawodu
neurochirurg l z zamiłowania awanturnik l nos po złamaniach składany miał już
kilkukrotnie l dorobił się blizny zaraz obok skroni l ojciec od święta l
Urodził się w Nowym Orleanie, tam został wychowany i
właśnie tam dojrzewał. Właściwie robił to tylko do ósmego roku życia, potem już
jedynie rósł, pozostając przy rozsądku oraz sumieniu rozwiniętym na poziomie
dzieciaka. Nigdy nie był mokrym snem żadnego rodzica. Terroryzował najpierw
rówieśników z sąsiedztwa, ciskając w nich kamieniami i wymuszając oddawanie
zabawek, później pastwił się nad młodszym rodzeństwem, by na koniec zawojować
kolejne szkoły. Dzięki bogu za zdolność szybkiego zapamiętywania, bo inaczej z
trudem przeciskałby się do kolejnych klas. Dobrych ocen nie uzyskał poprzez
ślęczenie nad książkami czy podlizywanie się nauczycielom. Wśród grona
pedagogicznego wsławił się bardziej jako zawadiaka popalający fajki za salą
gimnastyczną niż pochylony nad podręcznikami chłopaczek. Nie najgorsze wyniki
były skutkiem wrodzonego cwaniactwa oraz umiejętności łatwego przyswajania
wiedzy.
Dzieciństwo
miał pozbawione przemocy w rodzinie i można je uznać za całkiem szczęśliwe.
Przynajmniej dla niego, bo najbliżsi najedli się od groma nerwów, starając się
wyplewić z Charlesa wszelkie zło i zrobić z niego prawego obywatela Stanów
Zjednoczonych. Zresztą bezskutecznie, bowiem nieważne ile razy zostawał
uziemiony, ile kar na niego nakładano, Schmitt nadal pozostawał tym samym
dupkiem, który po nocach wymykał się z domu, a w dzień podkradał papierosy. Do
roboty wziął się dopiero na studiach, bo tam właśnie zdał sobie sprawę, że
mówienie ludziom tego, co chcą usłyszeć już nie wystarczy i nie ma miejsca na
jakieś pomyłki. Dlatego zaczął więcej czasu spędzać nad książkami, chociaż nie
można powiedzieć, że wzięło mu się na całkowitą metamorfozę. Nie nawiedziły go
w nocy żadne duchy, toteż został praktycznie tą samą osobą, co wcześniej,
jedynie częściej robiącą notatki. Mniej więcej w tym samym czasie Charles
zauważył, że rzucanie kamieniami już w niczym nie pomoże, i że stracił całą swą
władzę, jaką dzierżył w dłoni do końca szkoły średniej. Teraz wszyscy byli już
dorośli, nikt nie bał się Schmitta. Wówczas uświadomił sobie, iż musi coś z tym
zrobić. Przywykł do dawnego porządku, podobał mu się tamten stan, nie chciał z
niego rezygnować. Wtedy postanowił skorzystać z czegoś, co niegdyś stosował
bardzo rzadko. Wszelkie problemy i spory zaczął rozwiązywać pięściami o wiele
częściej, niż było to konieczne, wdając się w kolejne bójki, z których prawie
zawsze wychodził niemalże nietknięty. Raz tylko poturbowali go nieco mocniej, o
czym codziennie przypomina mu szrama ciągnąca się od skroni do ucha.
Bez
wpadania na jakieś życiowe zakręty ukończył studia, zrobił specjalizację,
znalazł pracę w zawodzie, przez cały ten czas nie ucząc się odpowiedzialności, a
na samą myśl o byciu dojrzałym trzęsąc portkami. Nie zmieniły tego nawet
narodziny całkowicie nieplanowanego syna, wpadki z pielęgniarką, który niedawno
skończył dziewięć lat, a który od urodzenia nastawiany był przeciwko ojcu. Dlatego
Charles pojawia się w życiu małego sporadycznie i sporadycznie ma coś w związku
z wychowaniem do powiedzenia.
Schmitt nie ma jakichś specjalnych zdolności. Nie rysuje,
nie śpiewa, nie gra na niczym, nie mówi w zatrważającej ilości języków (chociaż
po pijaku czasami mu się udaje). Nocami nie ratuje miasta biegając w obcisłych
spodniach i pelerynie. Umie za to opowiadać słabe żarty i gotować spaghetti.
Brak mu rozumu, ma nieco spaczone sumienie i jakoś nikt jeszcze nie dał rady
przemówić mu do rozsądku. Najpierw robi potem myśli. Rzadko chodzi do kina, nie
pije herbaty, jara najtańsze fajki. Ostatnio jego mieszkanie jest okupowane
przez młodsze rodzeństwo, głównie przez najmłodszą Claire, która najwidoczniej
zapomniała, jak kiedyś zamknął ją na dachu. Już od kilku lat pozostaje wierny
swojemu kotu Alfredowi i jest całkowicie usatysfakcjonowany tym całkowicie
bezproblemowym związkiem.
[Dobry. Mam nadzieję, że się Charlie przyjmie.
Jakby się komuś chciało, to rodzeństwo będzie do przejęcia. Pewnie kiedyś do wolnych postaci dodam.
Jakby się komuś chciało, to rodzeństwo będzie do przejęcia. Pewnie kiedyś do wolnych postaci dodam.
Jude Law na zdjęciach, moi kochani.]
24 komentarze:
[ Siemka. Ja to bym o wątek zagadała, ale nie mam pomysłów.. rany. Ale zacznę, jeśli Ty coś podrzucisz :d
A tak w ogóle - przykryło się moją kartę, nie? xD]
[Dzień Dobry! Moja Fanny i ja witamy się!]
[Dobry wieczór, przychodzę z zapytaniem o Claire i przejęcia tej postaci. Istnieje taka możliwość?
Prosiłabym o kontakt na lena.zamoyska@gmail.com :)]
[No jasne jeśli tylko masz pomysł ^^]
[ Ło rajciu, na coś takiego to sama bym nie wpadła. Czy znaczenie ma, gdzie jadą? Mam nadzieję, że nie, bo już mi się nawet nie chce szukać niczego w Google Maps :D]
Podróżowanie gdziekolwiek transportem publicznym bywało niezapomnianym przeżyciem. A to jakaś babcia się dosiądzie i przez pół drogi będzie gadać o swoich wnuczkach i ich edukacji, albo ewentualnie o kotach i ich problemach gastrycznych, to znów jakieś dziecko będzie odwalało histerię, bo chce usiąść gdzie indziej. No żyć nie umierać, jak to mówią w niektórych kręgach. Tym razem się wolał nie narażać, więc usiadł w samym kącie i włożył słuchawki w uszy, głośno włączając muzykę. Przez chwilę się nawet zastanawiał, czemu jakaś kobieta gapiła się na niego z pogardą przez kilka przystanków, aż wysiadła, ale w końcu zorientował się, że może chodzić o to, że muzykę słychać nie tylko w jego uszach, ale też blisko niego, bo słuchawki niespecjalnie izolują melodię od świata zewnętrznego. Ale cóż, trudno.
Witaj w Nowym Orleanie!
[proponuję wątek c: wolisz wymyślać, czy zaczynać?]
Aileen
[O! No i by uciekli do tajemniczego antykwariatu który należy do Fanny i przy okazji Fantine w drodze ucieczki no nie wiem nogę by sobie skręciła czy coś z nią zrobiła a twój by ją musiał nieść i ogólnie takie cóś...Więc... Zaczniesz?]
[A już myślałam!No nic zaczynam...]
Fantine wychodziła właśnie z cukierni z pięknym lukrowanym pączkiem z nadzieniem truskawkowym. Bóg jeden wie jak Fanny bardzo lubiła pączki właściwie to wszystkie słodkości. Kochała je i nie zamierzała z nimi skończyć.Nigdy. Amen. Teraz spacerowała sobie spokojnie zagryzając pączusia i uśmiechając się błogo do każdego kogo spotykała. Nagle usłyszała jakieś dziwne odgłosy.Myślała że to jej wyobraźnia... Ale nie. To ktoś rozwalał samochód. Jak się okazało kiedy tak tam stała i jadła pączka.Ktoś stał obok niej.Większy ktoś.Mężczyzna. Spojrzała na niego tylko przelotnie.Nagle wszystko ucichło a potem rozległy się syreny policyjnego auta. Fanny do końca nie wiedziała co się dzieje i czemu biegnie.Wiedziała jedynie tyle że jej pączek upadł a zdeptał go ten mężczyzna który biegł razem z nią.
Biegła rozpaczając nad tym iż jej niedokończony pączek leży gdzieś tam zgnieciony na ulicy.Ona kochała pączki.Kochała wszystkie słodkości.
Nawet nie podejrzewała siebie że tak szybko potrafi biec.Ktoś zniszczył samochód. A ona jak głupia postanowiła uciekać zamiast zostać i wyjaśnić wszystko policji jak przystało na grzeczną dziewczynkę którą czasem chciała być. Biegła obok zupełnie nieznanej jej osoby i trochę się też bała. Bo ten ktoś zawsze może okazać się seryjnym mordercom albo gwałcicielem lub jednym i drugi. Nagle potknęła się i jęknęła z tego powodu okropnie przez co towarzyszący jej mężczyzna musiał jakoś po nią wrócić.Znała tą okolicę blisko był antykwariat.
[Doskonały pomysł c: To zaczynam ;]
Aileen zawsze się krępowała, gdy prowadziła wykłady. Nigdy nie lubiła skupiać na sobie uwagi, nie lubiła wystąpień publicznych, stawania przed setkami obcych sobie ludzi i tej świadomości, że oni wszyscy ją oceniają. Poza tym, to wszystko ją... przytłaczało. Była przecież tylko niską, niebieskooką blondynką o filigranowej budowie i wyglądzie szesnastolatki, a jej słuchacze bardzo często nie dość, że przyjeżdżali z różnych stron świata, to jeszcze byli od niej o wiele, wiele starsi. Ale może to powinno bardziej jej pochlebiać, niż krępować? W końcu, która dwudziestoparolatka ma posłuch u starych, doświadczonych doktorów niemalże wszystkich dziedzin nauki? Była jedna na milion - przynajmniej w tej części jej życia. Nad pozostałymi wolała nie rozmyślać.
Doktor Fairy złożyła swoje notatki w całość, po czym schowała je do torby, pozdrawiając w międzyczasie opuszczających salę wykładową ludzi. Nie śpieszyła się, bo nie miała do kogo. Poza tym, chciała jeszcze zabrać coś z gabinetu, który jej udostępniono na czas prowadzenia wykładów. Było to przytulne miejsce, dość mocno przypominające jej własny gabinet, ale czegoś w nim brakowało - specyficznego ducha.
Aileen wyszła z sali wykładowej i spojrzała za okno. Było już ciemno, zbliżała się dwudziesta druga, i prawdopodobieństwo, że na uczelni pozostał ktoś poza nią i strażnikiem, było bliskie zera. Westchnęła. Nie lubiła być sama, gdy słońce zachodziło. To nie był najbezpieczniejszy czas, zwłaszcza dla kogoś jej aparycji i charakteru.
Szybkim krokiem przeszła przez korytarze, kierując się ku głównym schodom i hallowi. Była w piwnicach, a miejsce, do którego zmierzała, znajdowało się na piętrze. Poczuła coś, jakby koło niej był ktoś jeszcze - a przecież na korytarzu nikogo nie było! Jej pokręcona wyobraźnia od razu podsunęła jej możliwość, że może to duch, który ma co do niej złe zamiary. Parsknęła śmiechem, chcąc zbagatelizować sprawę, ale mimo to przyspieszyła kroku. I wtedy wokół niej zgasły wszystkie światła, a ją samą jakby zmroziło.
Stała w miejscu, nie potrafiąc się ruszyć, marząc o tym, by już wyjść z tej przeklętej piwnicy, wsiąść do samochodu i czym prędzej uciec do bezpiecznego domu. Bo jeśli było coś, czego bała się bardziej od duchów - to była właśnie ciemność.
Aileen
Wszystko pięknie, idealnie i spokojnie, już sobie Scooby myśli o niebieskich migdałach, już odlatuje w swój własny, mały, kolorowy świat... A tu BĘC. Początkowo myślał, że to po prostu gwałtowne hamowanie, ale... nie, w sumie zbyt gwałtowne. Stanowczo zbyt gwałtowne. Telefon wypadł mu z ręki i z niemałym impetem uderzył w siedzenie przed nim. Muzyka w słuchawkach gwałtownie się wyłączyła, a sprzęt po prostu przestał działać. Albo się wyłączył. Ciężko stwierdzić tak na oko. W każdym razie Caulfield zaczął gwałtownie rozglądać się na boki, wciskając niedziałające urządzenie jak i słuchawki do kieszeni spodni, nadal nie bardzo wiedząc co się właśnie stało. Już otworzył usta, żeby kogoś zapytać, ale usłyszał kilka słów skierowanych w swoim kierunku. Bez słowa podniósł się z siedzenia niesiony chęcią pomocy.
- Jest nieprzytomna?
[Lol. Było podpisane, że Pivovarova i ja ją prawie wszędzie wciskam. Żal.
No ale dobra, zaraz pochłonę się w googlowaniu i znajdę inne zdjęcie.
To w takim razie... wątek.
Kto zaczyna? ]
[Cholera, chyba wszyscy już wiedzą o moim miękkim sercu.
Minutę mi daj.
Ewentualnie dziesięć. ]
Spóźniona. Piąta trzydzieści cztery. Spóźniona. Dlaczego Gabriel jeszcze nie wstał? Spóźniona. Gdzie są dokumenty? Spóźniona. Zgubiłam torebkę! Spóźniona. Cholerne klucze, giną w najmniej odpowiednich momentach. Spóźniona. Jak tak dalej pójdzie, to wyrzucą mnie z pracy. Spóźniona. Dlaczego Benjamin nie dzwoni? Spóźniona. Niech zadzwoni, zadzwoni, zadzwoni! Spóźniona. Cholerna duma. Spóźniona.
O godzinie piątej czterdzieści jeden po całym mieszkaniu Charlesa Smichtta rozniósł się zapach przypalonych grzanek i odgłos stłuczonego kubka z kawą, który stłumił przekleństwo wydobywające się z ust dwudziestoośmioletniej kobiety. W tym samym czasie prawie siedmioletni Gabriel wkradł się do sypialni swojego wujka i lekko szarpnął za krawędź kołdry, chcąc obudzić mężczyznę, ale jednocześnie nie narazić się na jego gniew.
- Wujku, mama będzie zaraz krzyczeć – przepowiedział, oglądając się za siebie. Żaden z nich nie był powodem nastroju i zachowania Claire, ale i jeden, a zwłaszcza ten jeden, i drugi, mogli być pewni, że taka huśtawka nastrojów nie wywróży im nic dobrego.
Piąta czterdzieści cztery.
- Gabriel? Słońce, wstawaj. Gab..? - urwała, widząc puste łóżko syna i, z niedowierzaniem, że mógłby się na to odważyć, zwróciła się w przeciwną stronę, do pokoju brata. - Zęby. Szczotka. Pasta. Szorować - zakomenderowała, akcentując każde słowo i wypowiadając je tonem nieznoszącym sprzeciwu. Ledwo co posprzątała po zrobionym przez siebie bałaganie, wyrzuciła tosty do śmietnika, zmiotła resztki kubka na szufelkę i starła kawę, ale zapach spalonego chleba wciąż się unosił w powietrzu.
Spóźniona. Jak szybko się nie ogarnie, to... Spóźniona. Dzwoń po taksówkę. Spóźniona. Dasz dwa dolary na śniadanie. Spóźniona. Plus dziesięć na obiad i powrót. Spóźniona. Poprosisz Charlesa o pomoc? Spóźniona. To beznadziejny pomysł. Spóźniona.
Odwróciła się, sprawdzając czy chłopiec idzie w stronę łazienki i tylko na moment zerknęła w stronę brata.
- Charlie, spóźnisz się do pracy – rzuciła w jego stronę, wracając do kuchni i ponawiając próby przygotowania czegoś sensownego na śniadanie.
Dla niej nie był to żaden argument. Udała nawet, że nie słyszy uwagi, stawiając przed Gabrielem talerz z nową, tym razem zjadalną, porcją tostów i obok kładąc zapakowane w pudełko drugie śniadanie.
- Tata odbierze Cię po zajęciach i zabierze do siebie na kilka dni, okej? - powiadomiła chłopca, w duchu ciesząc się, że na jakiś czas odpocznie od obowiązku bycia przykładną matką i dzięki temu będzie mogła w spokoju pomyśleć o tym, jak naprawić swoje małżeństwo.
- A do szkoły pojedziesz taksówką, pieniądze masz już tornistrze. Spakowałeś się? Wszystko masz? Coś potrzebujesz? - zadawała kolejne pytania, choć odpowiedź już znała, bo zaledwie sekundę temu sprawdzała zawartość tornistra syna, układając podręczniki i zeszyty od najmniejszego do największego i upewniając się, że niczego mu nie zabraknie. Gabriel przytaknął posłusznie głową.
- Mamoo, dam sobie radę... - jego próba męskości została całkowicie zignorowana, przez zapełnioną bzdetami głowę matki i histeryczny dramat, który się w niej rozgrywał. Machnięciem ręki kazała mu się tylko pospieszyć, a gdy tylko chłopiec wziął z blatu swoje drugie śniadanie i poszedł do pokoju, żeby schować je do tornistra, Claire odwróciła się w stronę brata z miną pełną mieszanych emocji.
- Zadzwonisz do Bena i powiesz mu, żeby odebrał dziś Gabriela? - choć jej ton głosu miał pozostać suchy i wręcz rozkazujący, to Charles nie powinien mieć najmniejszego problemu z dostrzeżeniem błagania, jakie się w tym zdaniu kryło. Zarazem pragnąca rozmowy, chciała jej tak samo uniknąć, stąd jej nadzieja, że ten jeden raz brat jej pomoże. Drugi, jeśli liczyć zwalenie się mu na głowę.
Wiedziała że w cale nie musiał się odwracać bo kto normalny by to zrobił?W normalnym świecie każdy pilnuje własnego tyłka ale w świecie Fanny było inaczej. Tak ją wychowywali rodzice. Że trzeba pomagać i nie być obojętnym... Czasem Fantine się do tego stosowała czasem nie różnie bywało. A teraz gdy tak bardzo bolała ją ta noga tak bardzo że chciała zacząć krzyczeć i płakać. Ale nie zrobiła tego.Nie. Wiedziała że to by zwróciło uwagę której ona nie potrzebowała by zwracano na nią i tego dziwnego mężczyznę który właśnie wracał.Po nią.
-Nie wiem. Cała boli.... Bardzo boli chyba ją złamałam...-odparła cicho przez zaciśnięte zęby na szczęście niedaleko był antykwariat.
-Za tym rogiem jest sklep. Dokładniej mój sklep antykwariat. Klucze mam. Wejdziemy i przeczekamy - mówiła cicho byle żeby nie krzyknąć. Ta możliwość ukrycia się była nawet ciekawa i pewnie by jej nie odrzucił.W zasadzie Fanny miała taką nadzieje że jej nie odrzuci.
Zdążyła jeszcze przed wyjściem trzy razy syna sprawdzić, czy wszystko wziął, zanim go wypuściła w długą, a gdy zamknęły się za chłopcem drzwi wyjrzała przez okno, żeby widzieć, jak wsiada do zamówionej wcześniej taksówki. W tym samym czasie słuchała tego, co ma do powiedzenia Charles, dobrze zdając sobie sprawę z prawdziwości jego słów oraz sensu rad. W tym małżeństwie to ona była problemem i duma nie pozwalała zadzwonić jej pierwszej. Mogłaby się kajać i przepraszać, ale tak szczerze, czy zmieniłoby się cokolwiek? Tak poważnej kłótni jeszcze nie mieli i sytuacji, w której ona się wyprowadza.
- Wiem – odpowiedziała lakonicznie, wracając do kuchni i wkładając dwie nowe grzanki do tostera, żeby zjeść coś jeszcze przed wyjściem z pracy. Otworzyła lodówkę, wyjmując z niej pudełko z serem i stawiając obok deski do krojenia. - Wiem, dobrze wiem – powtórzyła, układając na desce nóż do smarowania masła i samo masło. - Ale nie przestanę pracować tylko dlatego, że – tu przybrała niższy ton głosu, parodiując męża – pracę przynoszę do domu. - grzanki wyskoczyły z tostera; Claire skupiła się zatem na posmarowaniu ich, całą swoją wściekłość, skierowaną głównie w swoim kierunku, przelewając na biedne tosty i masło.
- Prawie osiem lat małżeństwa, a jemu teraz zaczęło to przeszkadzać! To, i to, że przy nazwisku zostałam! No i co z tego? - dała ponieść się emocjom, chyba po raz pierwszy zwierzając się z małżeńskich problemów. Chyba po raz pierwszy zwierzając się z czegokolwiek.
A jednak skorzystał z jej propozycji i jeszcze ją podniósł. No cóż to było dopiero dziwne jak dla Fantine.Bardzo dziwne.Czuła się niezbyt komfortowo noszona przez jakiegoś innego osobnika który mówił że potem zabierze ją do szpitala.Sama sobie poradzi...A może właśnie nie poradzi?Nie ważne ważne jest to byle by dotarli do tego nieszczęsnego antykwariatu.
-Fioletowe drzwi komoda z kotem na wystawie -rzuciła próbując sięgnąć do kluczy. Dzisiaj był jeden z tych dni w którym antykwariat był zamknięty więc koty sobie tam spały i ogólnie panoszyły się.
-Uważaj na koty mogą zrobić ci krzywdę -rzuciła wyciągając klucze.
Choć komentarz był zabawny i szczery, to siostra i tak zgromiła go wzrokiem, gdy podważył jej racjonalność myślenia podczas jazdy. Gdyby jednak, całkiem przypadkiem, wjechała w bezdomnego, albo najlepiej całą grupę, przerabiając ich na mielonkę, to nawet znajomości w prokuraturze by jej nie pomogły.
- Schmitt to marka – powtórzyła pod nosem, uśmiechając się z zadowoleniem. Ten argument przypadł kobiecie do gustu, w głowie zapisując go jako jeden z argumentów przeciwko mężowi, w dziale tych, co w podtekście mogą boleć.
- W takim razie zbieraj się – mówiąc to złożyła grzanki na pół, pakując je do przezroczystego woreczka śniadaniowego i dopijając resztki swojej herbaty.
Nie podjęła dalej tematu, nie chcąc zbytnio wciągać brata w swoje problemy, a podejmując się naprawy małżeństwa po swojemu. Jak zwykle. Może tylko tym razem z jakimiś ustępstwami.
Spojrzała na zegarek, omal nie dławiąc się przełykaną herbatą.
- Spóźnimy się! - porwała swoją torbę i chwyciła teczkę z dokumentami pod pachę, w pędzie zakładając płaszcz. - Jemu się nawet terapeuty zachciało, wiesz? - pomimo wszelkich swoich wcześniejszych założeń, Claire tego jednego nie mogła nie powiedzieć. - Jakby jakaś powalona baba miała wiedzieć, czego mojemu małżeństwu brakuje – prychnęła, puszczając torby i zapinając guziki płaszcza. Jej ton głosu jednoznacznie wskazywał na to, co myśli o tym pomyśle męża.
- Kto normalny chodzi do terapię małżeńską?
Koty były wyjątkowo wrednymi czasem stworzeniami ale te mieszkające w antykwariacie były jak alarm na złodziejów. Rzucały się po prostu na niepożądanych gości. Fanny nigdy nie wiedziała jak one to robiły że na zwykłych ludzi się nie rzucały.
Położył ją aktualnie na antyku który służył jako no normalna kanapa do wypoczynku nie była na sprzedaż.
Słysząc jego słowa rozdziawiła usta.
-Że jak?Ale co ty... Właściwie co?Noga?Ciąć nogę?Ty zboczeńcu! A... Chcesz o patrzeć moją nogę?Było mówić tak od razu i za tego zboczeńca to przepraszam - mówiła byle by nie krzyczeć bo to naprawdę bardzo ale to bardzo bolało. -Boli...Ał Ał Ał! -i zaczęła chuchać jak to miała w zwyczaju bo naprawdę bolało i jeden z kotów. Seth o ile się nie myliła wielki czarny kocur który zdawał się najbardziej ją lubić syknął na mężczyznę i polizał Fanny po ręce.
-A tak właściwie jestem Fanitnie..Au! Mów mi Fanny...-zacisnęła zęby i dłoń na futrze Setha
Czekała na niego z udawanym spokojem, z rozdrażnieniem przewracając oczami, gdy w popołochu wpadł do korytarza, wiążąc w pędzie krawat. Wyszła zaraz za nim, pozwalając mu zamknąć mieszkanie na klucz i powoli już schodząc po schodach.
- Bo na pewno dostałabym urlop, a Gabriela zostawiła u teściowej – parsknęła cicho. Z wiadomych względów nie pozostawiłaby syna pod opieką rodziców. Po prostu nie i w tym temacie nie było nic do przedyskutowania, co można by było podważyć.
- Wcisnę go dziś w grafik, ale jak słowem wspomni o terapii małżeńskiej, to słowo daję, zagrożę mu rozwodem – mruczała pod nosem, jak zwykle przesadzając w niektórych słowach. Rozwód nie wchodził w grę, oboje o tym wiedzieli. Pomysł męża jednak wciąż krążył jej niebezpiecznie po głowie - zresztą, wycieczka, niby dokąd? A Gabriel ma już rower, w sztukach dwóch, jeśli liczyć ten, z którego wyrósł. Taki z frędzlami przy rączkach... - wyszła z klatki, przytrzymując bratu drzwi i chwilę potem kierując się w stronę samochodu. Pogoda, choć jeszcze zimowa, to powoli stawała się przyjemniejsza dla oka i nastroju. Nie tak melancholijna i podła.
- Normalni ludzie nie chodzą na terapię małżeńską, chyba, że są nieudacznikami. Nie potrzebuję, żeby ktoś mi mówił, co mam robić. Cholera, poszedłbyś do jakiegokolwiek terapeuty? Jezu, a jak on będzie naprawdę chciał iść do terapeuty? To już ta wycieczka, albo nie wiem, rower brzmi lepiej, choć i tak to zwykłe trwonienie pieniędzy. – i znów, na przekór swoim wcześniejszym postanowieniom, kontynuowała swój wywód na temat małżeństwa i tego, co myśli na temat terapii.
- Drugie tyle stracimy na prawników i rozwód, a potem walkę o dziecko, która będzie walką o władzę, jeśli nie dojdziemy do konsensusu. Czemu nikt mnie wcześniej nie uświadomił, że małżeństwa są tak problematyczne? Gdzie byłeś, jak wychodziłam za mąż?!
-Wydaje mi się że babcia gdzieś obok ciasteczek i karmy dla kotów chowa apteczkę a co do kija to może być laska... Prosto w prawo i w lewo potem... Miejsce z laskami tylko się nie zgub i nie zabłądź do komód bo tam...No cóż spotkasz Mag najwredniejszą istotę jaką kiedykolwiek spotkałeś wierz mi - znów mówiła szybko - Ale może jest coś obok apteczki... I gdzie mój pączek?Ja potrzebuję cukru! Cukru więcej cukru.... Gdzieś tam powinny być zapakowane cukierki też mi je przynieś bo ja potrzebuje CUKRU! - mówiła troszeczkę bez ładu i składu. Cukier zawsze był mile u niej widziany i właściwie mogła by jeść słodkie rzeczy bez przerwy. -A nim... Znaczy Sethem się nie martw nie jest taki zły... On po prostu albo myślisz że robisz mi coś złego albo... Wyczuwa że nie jest jedynym samcem. Raczej nic ci nie zrobi ale uważaj na Mag! To taka ruda kotka z tak jak by białymi plamkami wokół oczu i na głowie... Uważaj na nią to zło! I nie zgub się-dodała coraz bardziej bolało a ta nie chciała krzyczeć tylko mówiła i ze zdenerwowaniem targała kota który wlepiał spojrzenie w Charlesa
Drzwi, drzwi, drzwi. Jedynie to chodziło mu po głowie. Podszedł chwiejnym krokiem do kierowcy. Po drodze przeszkód nie brakowało, bo mimo że raczej nic poważnego się nie stało, to po podłodze i tak walało się pełno bagaży i dziwnych rzeczy. No i ludzie. Oni próbowali się wydostać, pomimo zamkniętych drzwi. Och, Scooby, możesz być bohaterem i wypuścić tych biednych osobników płci różnorakiej! Jeśli otworzysz... Kierowca był nieprzytomny. Caulfield nie był w stanie nawet wyczuć pulsu. Ups. Chyba się popsuł i niemożna już naprawić. Ale są teraz ważniejsze sprawy. Skoro kierowca nie mógł sam drzwi otworzyć, to Scooby musiał sobie pomóc. Zaczął naciskać wszystkie przyciski, koło których widniała ikonka oznaczająca wyjście. W końcu się otworzyło. Więc zadowolony wrócił, by pomóc wyprowadzić kobietę na zewnątrz.
Nigdy stąd nie wyjdę! - zawyła w duchu Aileen po kilku minutach stania w bezruchu. Ciemność ją przytłaczała, i to o wiele bardziej, od ilości i wieku słuchaczy jej wykładów. Gdzieś za sobą usłyszała dziwny pisk i chrobot. Szybko zrobiła trzy kroki w przód, usiłując oddalić się od źródła przerażającego dźwięku, I zaskakując tym samą siebie - czy ona nie była przypadkiem sparaliżowana? Ze strachu, oczywiście.
Była. Ale miała zbyt dobrą wyobraźnię, by móc stać sobie spokojnie, gdy otaczają ją takie dźwięki. Z drugiej strony, mógł być to po prostu efekt uboczny jakiejś jeszcze jej nieznanej kolejnej fobii, instynktowny odruch, zwany ucieczką. Widocznie jednak trwał on wyjątkowo krótko, bo gdy tylko dotarło do niej, że się przemieściła, znów zamarła w bezruchu, nasłuchując, wytężając wzrok, usiłując przeniknąć przez wszystkie te cienie.
Poprawiła wżynającą jej się w ramię torebkę i rozejrzała się jeszcze na boki, próbując zlokalizować ...cokolwiek. Nie wiedziała, czego szukała - i tak nic nie widziała, więc co za różnica? Gdyby jednak udało jej się zlokalizować wyjście z piwnicy, byłaby wniebowzięta. Na górze drogę będzie jej oświetlał przynajmniej księżyc, który akurat był w pełni, a...
Przeniknął ją dreszcz. Pełnia. Czas wilkołaków i obrzędów magicznych, trzy noce bardzo silnej magii... A ona stoi sama w ciemnościach wielkiej i strasznej piwnicy wielkiego i strasznego gmaszyska, pełniącego obecnie rolę uniwersytetu, które wcześniej, jak sobie przypominała z opowieści dziadków, był domem brytyjskiego lorda o wątpliwej reputacji i zasobnym portfelu. Wolała nie myśleć o tym wszystkim, co mogło się tu dziać przed wieloma laty. Och, za późno - pomyślała!
- Halo? - powtórzyła bezwiednie, gdy do jej uszy dotarł czyjś okrzyk. Chwilę później rozweseliła się nieco, mając nadzieję, że to ratunek, a nie wampirzy amant gotowy ją uwieść i całkowicie osuszyć. Dobra, Aileen, wróć do rzeczywistości. - Halo? Jest tam kto? - zawołała, odpędzając niezbyt przyjemne - i normalne... - myśli. - Czy może ktoś pomóc mi stąd wyjść? - spytała jeszcze, nie mogąc dokładnie zlokalizować, skąd dochodził do niej tamten męski głos. Głupie echo!
Aileen
Prześlij komentarz