Aileen Fairy
Urodzona 26 lutego 1987 roku w Nowym Orleanie Aileen Fairy nie wyróżnia się z tłumu niczym szczególnym. Nie jest ani zachwycająco piękna, ani szkaradna, nie ma widocznych tatuaży czy kolczyków w twarzy. Jej włosy są koloru blond, bardzo jasnego i bardzo naturalnego, a oczy po prostu stalowo szare. W trzech słowach: typowa, praworządna Amerykanka.
Jej rodzice też są tacy: typowi, praworządni, szarzy. James, ojciec, lekarz pediatra, od wielu lat zajmujący to samo stanowisko, leczący tych samych pacjentów, poznał jej matkę, pielęgniarkę Sandrę, pierwszego dnia w pracy. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo żadne z nich nie należało do osób łatwo lokujących swoje uczucia. To, co między nimi trwa do dzisiaj, rozwijało się stopniowo, niemalże według podręcznikowego wzorca: rozpoczęcie znajomości, zawiązanie przyjaźni, pierwsze niewinne pocałunki, zakochanie, zaręczyny, małżeństwo, pierwsze dzieci, kolejne, później córka... W międzyczasie nabyli dom z pięknym ogródkiem, położony gdzieś na przedmieściach, kupili sobie samochód i wychowali pięcioro młodych, wspaniałych ludzi.
Aileen nie narzeka na swoje życie, które od zawsze było po prostu zwyczajne. Nie za bardzo z resztą wie, jak mogłoby inaczej wyglądać. Dzieciństwo miała szczęśliwe, choć czworo starszych braci uprzykrzało jej je, jak tylko mogło. Charles, Joshua, Alexander, Michael i Aileen mimo wszystko byli jednak zgraną ekipą, głównie dlatego, że nie było między nimi dużych różnic wiekowych (Chuck i Josh byli bliźniakami jednojajowymi, Mike i Alec również, z tym, że urodzili się rok po tamtych) a rodzice zawsze powtarzali im, że nie ma nic ważniejszego, niż rodzina.
W świecie Aileen największym dramatem było, gdy drogi jej rodzeństwa zaczęły się rozchodzić. Kiedy najstarsi, uzyskując stypendia sportowe, wyjechali gdzieś do Connecticut, by zostać zawodowymi graczami w baseball, zaczęła się zastanawiać, co ona zrobi ze swoim życiem. Uznała jednak, że ma dwa lata na zastanowienie i nie warto się tym teraz martwić. Rok później Alex i Mike wyjechali do Brown University i poszli w ślady ojca, to jest na studia medyczne. A ona, maturzystka, wciąż nie miała pojęcia, co mogłaby ze sobą zrobić. Nie lubiła za bardzo zajęć fizycznych, na widok krwi mdlała, humanistką czy matematyczką za dobrą też nie była, a jej prace plastyczne nigdy nie wyglądały tak, jak powinny. Jej pasja, muzyka (a raczej sam śpiew), też nie była jej wymarzonym zawodem, Aileen lubiła ją jako dodatek do codzienności, ale nie sądziła, by mogła z tego wyżyć.
I wtedy, w noc swoich dziewiętnastych urodzin, na jednej z mniej pochlebnych ulic Nowego Orleanu poznała pewną starą kobietę, Cygankę, która bez pytania czy powitania złapała ją za lewą dłoń i odwróciła ją ku światłu latarni, by móc dostrzec delikatnie na niej zarysowanie linie.
- Idź tam, gdzie rozum nie sięga, a co serce goni - powiedziała staruszka, patrząc zamglonym wzrokiem w oczy może nieco przestraszonej, na pewno zafascynowanej nastolatce. Chwilę później, gdy Aileen miała zadać jej pytanie, o co właściwie chodzi, kobieta zacisnęła palce jej dłoni i zniknęła równie szybko, co się pojawiła.
Chyba nie trzeba mówić, jak oniemiała była dziewczyna, kiedy okazało się, że tym, co Cyganka wetknęła w jej dłoń były dwie runy: Laguz i Eihwaz. Aileen długo rozmyślała nad tym, co może to znaczyć. Nie znała się na magii, jej bogobojni rodzice nigdy nie pozwolili swoim dzieciom zgłębić tych tematów, nawet na książki fantastyczne, które ich córka namiętnie czytała, reagowali oburzeniem. Ale Aileen w końcu dowiedziała się, co znaczą te dziwne kreski na kamiennych kostkach. Były to runy mówiące głównie o siłach psychicznych, ochronie, o Drzewie Życia, granicach między światami.
Ostatnie licealne miesiące nastolatka o bajecznym nazwisku spędziła w bibliotekach i tych dziwnych, tajemniczych sklepach, których w Nowym Orleanie pełno, wyszukując wszystko, czego mogła się dowiedzieć o magii, rytuałach, parapsychologii i wszelkich przejawach paranormalności. Chciała odnaleźć tamtą kobietę i dowiedzieć się, o co jej chodziło, a to pragnienie powoli zamieniało się w obsesję.
Oczywiście, jej rodzice dalej nie wiedzą, jak to się stało, że dziewczyna wylądowała na wydziale parapsychologii na Brown University, ale cieszyli się, gdy skończyła studia z wyróżnieniem - choć ich nie pochwalali. W przeciągu tych kilku lat Aileen zmieniła się, a oni zrozumieli, że to już nie ta dziewczynka, która z każdą sprawą biegła od razu do nich, lecz młoda, atrakcyjna kobieta, która zdecydowała się pójść własną drogą.
Aileen Fairy po ukończeniu studiów dostała wiele różnych - bardzo ciekawych - propozycji pracy z wszystkich stron świata, mimo to zdecydowała się nie przyjmować żadnej z nich. Wróciła do swojego miejsca na Ziemi, do Nowego Orleanu, wynajęła mieszkanie i lokal, gdzie gromadzi swoje zbiory odnośnie pracy, która stała się jej największą pasją, jak i prowadzi zwyczajny gabinet psychologiczny, całkiem znany i szanowany. Jedynymi odstępstwami od normy są ezoteryczne dodatki - książki, karty, wahadełka - oraz niecodzienne techniki stosowane podczas terapii.
Obecnie Aileen ma dwadzieścia sześć lat, ale wciąż wygląda jakby miała zaledwie szesnaście. Powoduje to wiele nieporozumień, ale nie przeszkadza jej ani niski wzrost - dokładnie metr pięćdziesiąt sześć - ani drobna budowa. Wręcz przeciwnie, chwali je sobie niezmiernie. Wbrew swojej towarzyskiej naturze, a może własnie w zgodzie z tą niezależną częścią siebie, pozostaje singielką.
Jeśli chodzi o sferę biznesową, kobieta wynajęła piętro kamienicy w lepszej części Nowego Orleanu i przerobiła je na luksusowy gabinet psychologiczny. Powodzi jej się bardzo dobrze, często jest zapraszana na uczelnie, by prowadzić wykłady, a i śmietanka towarzyska największego miasta Luizjany - oraz kilku innych miast Stanów Zjednoczonych - przyjęła ją, czy też raczej wciągnęła, w swoje szeregi i Aileen nie pozostało nic do zrobienia, poza polubieniem swojej nowej roli maskotki. Szczerze powiedziawszy jest to jej na rękę. Liczy, że w końcu znajdzie kogoś dla siebie, choćby po to, żeby rodzice i bracia przestali wygłaszać mowy o tym, co może się stać samotnej, młodej kobiecie i że oni w jej wieku dawno już byli po ślubie. Jej do zmiany statusu matrymonialnego jakoś nie prędko.
W świecie Aileen największym dramatem było, gdy drogi jej rodzeństwa zaczęły się rozchodzić. Kiedy najstarsi, uzyskując stypendia sportowe, wyjechali gdzieś do Connecticut, by zostać zawodowymi graczami w baseball, zaczęła się zastanawiać, co ona zrobi ze swoim życiem. Uznała jednak, że ma dwa lata na zastanowienie i nie warto się tym teraz martwić. Rok później Alex i Mike wyjechali do Brown University i poszli w ślady ojca, to jest na studia medyczne. A ona, maturzystka, wciąż nie miała pojęcia, co mogłaby ze sobą zrobić. Nie lubiła za bardzo zajęć fizycznych, na widok krwi mdlała, humanistką czy matematyczką za dobrą też nie była, a jej prace plastyczne nigdy nie wyglądały tak, jak powinny. Jej pasja, muzyka (a raczej sam śpiew), też nie była jej wymarzonym zawodem, Aileen lubiła ją jako dodatek do codzienności, ale nie sądziła, by mogła z tego wyżyć.
I wtedy, w noc swoich dziewiętnastych urodzin, na jednej z mniej pochlebnych ulic Nowego Orleanu poznała pewną starą kobietę, Cygankę, która bez pytania czy powitania złapała ją za lewą dłoń i odwróciła ją ku światłu latarni, by móc dostrzec delikatnie na niej zarysowanie linie.
- Idź tam, gdzie rozum nie sięga, a co serce goni - powiedziała staruszka, patrząc zamglonym wzrokiem w oczy może nieco przestraszonej, na pewno zafascynowanej nastolatce. Chwilę później, gdy Aileen miała zadać jej pytanie, o co właściwie chodzi, kobieta zacisnęła palce jej dłoni i zniknęła równie szybko, co się pojawiła.
Chyba nie trzeba mówić, jak oniemiała była dziewczyna, kiedy okazało się, że tym, co Cyganka wetknęła w jej dłoń były dwie runy: Laguz i Eihwaz. Aileen długo rozmyślała nad tym, co może to znaczyć. Nie znała się na magii, jej bogobojni rodzice nigdy nie pozwolili swoim dzieciom zgłębić tych tematów, nawet na książki fantastyczne, które ich córka namiętnie czytała, reagowali oburzeniem. Ale Aileen w końcu dowiedziała się, co znaczą te dziwne kreski na kamiennych kostkach. Były to runy mówiące głównie o siłach psychicznych, ochronie, o Drzewie Życia, granicach między światami.
Ostatnie licealne miesiące nastolatka o bajecznym nazwisku spędziła w bibliotekach i tych dziwnych, tajemniczych sklepach, których w Nowym Orleanie pełno, wyszukując wszystko, czego mogła się dowiedzieć o magii, rytuałach, parapsychologii i wszelkich przejawach paranormalności. Chciała odnaleźć tamtą kobietę i dowiedzieć się, o co jej chodziło, a to pragnienie powoli zamieniało się w obsesję.
Oczywiście, jej rodzice dalej nie wiedzą, jak to się stało, że dziewczyna wylądowała na wydziale parapsychologii na Brown University, ale cieszyli się, gdy skończyła studia z wyróżnieniem - choć ich nie pochwalali. W przeciągu tych kilku lat Aileen zmieniła się, a oni zrozumieli, że to już nie ta dziewczynka, która z każdą sprawą biegła od razu do nich, lecz młoda, atrakcyjna kobieta, która zdecydowała się pójść własną drogą.
Aileen Fairy po ukończeniu studiów dostała wiele różnych - bardzo ciekawych - propozycji pracy z wszystkich stron świata, mimo to zdecydowała się nie przyjmować żadnej z nich. Wróciła do swojego miejsca na Ziemi, do Nowego Orleanu, wynajęła mieszkanie i lokal, gdzie gromadzi swoje zbiory odnośnie pracy, która stała się jej największą pasją, jak i prowadzi zwyczajny gabinet psychologiczny, całkiem znany i szanowany. Jedynymi odstępstwami od normy są ezoteryczne dodatki - książki, karty, wahadełka - oraz niecodzienne techniki stosowane podczas terapii.
Obecnie Aileen ma dwadzieścia sześć lat, ale wciąż wygląda jakby miała zaledwie szesnaście. Powoduje to wiele nieporozumień, ale nie przeszkadza jej ani niski wzrost - dokładnie metr pięćdziesiąt sześć - ani drobna budowa. Wręcz przeciwnie, chwali je sobie niezmiernie. Wbrew swojej towarzyskiej naturze, a może własnie w zgodzie z tą niezależną częścią siebie, pozostaje singielką.
Jeśli chodzi o sferę biznesową, kobieta wynajęła piętro kamienicy w lepszej części Nowego Orleanu i przerobiła je na luksusowy gabinet psychologiczny. Powodzi jej się bardzo dobrze, często jest zapraszana na uczelnie, by prowadzić wykłady, a i śmietanka towarzyska największego miasta Luizjany - oraz kilku innych miast Stanów Zjednoczonych - przyjęła ją, czy też raczej wciągnęła, w swoje szeregi i Aileen nie pozostało nic do zrobienia, poza polubieniem swojej nowej roli maskotki. Szczerze powiedziawszy jest to jej na rękę. Liczy, że w końcu znajdzie kogoś dla siebie, choćby po to, żeby rodzice i bracia przestali wygłaszać mowy o tym, co może się stać samotnej, młodej kobiecie i że oni w jej wieku dawno już byli po ślubie. Jej do zmiany statusu matrymonialnego jakoś nie prędko.
______________________________________________________________________
Karta jest taka sobie. Nigdy tak bardzo nie rozpisywałam się na tematy rodzinne. I ogólnie absolutnie mi się nie podoba. Ale z tej strony administratorka, więc chyba mnie nie pogryziecie :)
Wątki - najlepiej długie i ciekawe.
Powiązania - a proszę bardzo, Aileen mieszka tu prawie całe życie.
Życzę miłej zabawy!