Aileen Fairy
Urodzona 26 lutego 1987 roku w Nowym Orleanie Aileen Fairy nie wyróżnia się z tłumu niczym szczególnym. Nie jest ani zachwycająco piękna, ani szkaradna, nie ma widocznych tatuaży czy kolczyków w twarzy. Jej włosy są koloru blond, bardzo jasnego i bardzo naturalnego, a oczy po prostu stalowo szare. W trzech słowach: typowa, praworządna Amerykanka.
Jej rodzice też są tacy: typowi, praworządni, szarzy. James, ojciec, lekarz pediatra, od wielu lat zajmujący to samo stanowisko, leczący tych samych pacjentów, poznał jej matkę, pielęgniarkę Sandrę, pierwszego dnia w pracy. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, bo żadne z nich nie należało do osób łatwo lokujących swoje uczucia. To, co między nimi trwa do dzisiaj, rozwijało się stopniowo, niemalże według podręcznikowego wzorca: rozpoczęcie znajomości, zawiązanie przyjaźni, pierwsze niewinne pocałunki, zakochanie, zaręczyny, małżeństwo, pierwsze dzieci, kolejne, później córka... W międzyczasie nabyli dom z pięknym ogródkiem, położony gdzieś na przedmieściach, kupili sobie samochód i wychowali pięcioro młodych, wspaniałych ludzi.
Aileen nie narzeka na swoje życie, które od zawsze było po prostu zwyczajne. Nie za bardzo z resztą wie, jak mogłoby inaczej wyglądać. Dzieciństwo miała szczęśliwe, choć czworo starszych braci uprzykrzało jej je, jak tylko mogło. Charles, Joshua, Alexander, Michael i Aileen mimo wszystko byli jednak zgraną ekipą, głównie dlatego, że nie było między nimi dużych różnic wiekowych (Chuck i Josh byli bliźniakami jednojajowymi, Mike i Alec również, z tym, że urodzili się rok po tamtych) a rodzice zawsze powtarzali im, że nie ma nic ważniejszego, niż rodzina.
W świecie Aileen największym dramatem było, gdy drogi jej rodzeństwa zaczęły się rozchodzić. Kiedy najstarsi, uzyskując stypendia sportowe, wyjechali gdzieś do Connecticut, by zostać zawodowymi graczami w baseball, zaczęła się zastanawiać, co ona zrobi ze swoim życiem. Uznała jednak, że ma dwa lata na zastanowienie i nie warto się tym teraz martwić. Rok później Alex i Mike wyjechali do Brown University i poszli w ślady ojca, to jest na studia medyczne. A ona, maturzystka, wciąż nie miała pojęcia, co mogłaby ze sobą zrobić. Nie lubiła za bardzo zajęć fizycznych, na widok krwi mdlała, humanistką czy matematyczką za dobrą też nie była, a jej prace plastyczne nigdy nie wyglądały tak, jak powinny. Jej pasja, muzyka (a raczej sam śpiew), też nie była jej wymarzonym zawodem, Aileen lubiła ją jako dodatek do codzienności, ale nie sądziła, by mogła z tego wyżyć.
I wtedy, w noc swoich dziewiętnastych urodzin, na jednej z mniej pochlebnych ulic Nowego Orleanu poznała pewną starą kobietę, Cygankę, która bez pytania czy powitania złapała ją za lewą dłoń i odwróciła ją ku światłu latarni, by móc dostrzec delikatnie na niej zarysowanie linie.
- Idź tam, gdzie rozum nie sięga, a co serce goni - powiedziała staruszka, patrząc zamglonym wzrokiem w oczy może nieco przestraszonej, na pewno zafascynowanej nastolatce. Chwilę później, gdy Aileen miała zadać jej pytanie, o co właściwie chodzi, kobieta zacisnęła palce jej dłoni i zniknęła równie szybko, co się pojawiła.
Chyba nie trzeba mówić, jak oniemiała była dziewczyna, kiedy okazało się, że tym, co Cyganka wetknęła w jej dłoń były dwie runy: Laguz i Eihwaz. Aileen długo rozmyślała nad tym, co może to znaczyć. Nie znała się na magii, jej bogobojni rodzice nigdy nie pozwolili swoim dzieciom zgłębić tych tematów, nawet na książki fantastyczne, które ich córka namiętnie czytała, reagowali oburzeniem. Ale Aileen w końcu dowiedziała się, co znaczą te dziwne kreski na kamiennych kostkach. Były to runy mówiące głównie o siłach psychicznych, ochronie, o Drzewie Życia, granicach między światami.
Ostatnie licealne miesiące nastolatka o bajecznym nazwisku spędziła w bibliotekach i tych dziwnych, tajemniczych sklepach, których w Nowym Orleanie pełno, wyszukując wszystko, czego mogła się dowiedzieć o magii, rytuałach, parapsychologii i wszelkich przejawach paranormalności. Chciała odnaleźć tamtą kobietę i dowiedzieć się, o co jej chodziło, a to pragnienie powoli zamieniało się w obsesję.
Oczywiście, jej rodzice dalej nie wiedzą, jak to się stało, że dziewczyna wylądowała na wydziale parapsychologii na Brown University, ale cieszyli się, gdy skończyła studia z wyróżnieniem - choć ich nie pochwalali. W przeciągu tych kilku lat Aileen zmieniła się, a oni zrozumieli, że to już nie ta dziewczynka, która z każdą sprawą biegła od razu do nich, lecz młoda, atrakcyjna kobieta, która zdecydowała się pójść własną drogą.
Aileen Fairy po ukończeniu studiów dostała wiele różnych - bardzo ciekawych - propozycji pracy z wszystkich stron świata, mimo to zdecydowała się nie przyjmować żadnej z nich. Wróciła do swojego miejsca na Ziemi, do Nowego Orleanu, wynajęła mieszkanie i lokal, gdzie gromadzi swoje zbiory odnośnie pracy, która stała się jej największą pasją, jak i prowadzi zwyczajny gabinet psychologiczny, całkiem znany i szanowany. Jedynymi odstępstwami od normy są ezoteryczne dodatki - książki, karty, wahadełka - oraz niecodzienne techniki stosowane podczas terapii.
Obecnie Aileen ma dwadzieścia sześć lat, ale wciąż wygląda jakby miała zaledwie szesnaście. Powoduje to wiele nieporozumień, ale nie przeszkadza jej ani niski wzrost - dokładnie metr pięćdziesiąt sześć - ani drobna budowa. Wręcz przeciwnie, chwali je sobie niezmiernie. Wbrew swojej towarzyskiej naturze, a może własnie w zgodzie z tą niezależną częścią siebie, pozostaje singielką.
Jeśli chodzi o sferę biznesową, kobieta wynajęła piętro kamienicy w lepszej części Nowego Orleanu i przerobiła je na luksusowy gabinet psychologiczny. Powodzi jej się bardzo dobrze, często jest zapraszana na uczelnie, by prowadzić wykłady, a i śmietanka towarzyska największego miasta Luizjany - oraz kilku innych miast Stanów Zjednoczonych - przyjęła ją, czy też raczej wciągnęła, w swoje szeregi i Aileen nie pozostało nic do zrobienia, poza polubieniem swojej nowej roli maskotki. Szczerze powiedziawszy jest to jej na rękę. Liczy, że w końcu znajdzie kogoś dla siebie, choćby po to, żeby rodzice i bracia przestali wygłaszać mowy o tym, co może się stać samotnej, młodej kobiecie i że oni w jej wieku dawno już byli po ślubie. Jej do zmiany statusu matrymonialnego jakoś nie prędko.
W świecie Aileen największym dramatem było, gdy drogi jej rodzeństwa zaczęły się rozchodzić. Kiedy najstarsi, uzyskując stypendia sportowe, wyjechali gdzieś do Connecticut, by zostać zawodowymi graczami w baseball, zaczęła się zastanawiać, co ona zrobi ze swoim życiem. Uznała jednak, że ma dwa lata na zastanowienie i nie warto się tym teraz martwić. Rok później Alex i Mike wyjechali do Brown University i poszli w ślady ojca, to jest na studia medyczne. A ona, maturzystka, wciąż nie miała pojęcia, co mogłaby ze sobą zrobić. Nie lubiła za bardzo zajęć fizycznych, na widok krwi mdlała, humanistką czy matematyczką za dobrą też nie była, a jej prace plastyczne nigdy nie wyglądały tak, jak powinny. Jej pasja, muzyka (a raczej sam śpiew), też nie była jej wymarzonym zawodem, Aileen lubiła ją jako dodatek do codzienności, ale nie sądziła, by mogła z tego wyżyć.
I wtedy, w noc swoich dziewiętnastych urodzin, na jednej z mniej pochlebnych ulic Nowego Orleanu poznała pewną starą kobietę, Cygankę, która bez pytania czy powitania złapała ją za lewą dłoń i odwróciła ją ku światłu latarni, by móc dostrzec delikatnie na niej zarysowanie linie.
- Idź tam, gdzie rozum nie sięga, a co serce goni - powiedziała staruszka, patrząc zamglonym wzrokiem w oczy może nieco przestraszonej, na pewno zafascynowanej nastolatce. Chwilę później, gdy Aileen miała zadać jej pytanie, o co właściwie chodzi, kobieta zacisnęła palce jej dłoni i zniknęła równie szybko, co się pojawiła.
Chyba nie trzeba mówić, jak oniemiała była dziewczyna, kiedy okazało się, że tym, co Cyganka wetknęła w jej dłoń były dwie runy: Laguz i Eihwaz. Aileen długo rozmyślała nad tym, co może to znaczyć. Nie znała się na magii, jej bogobojni rodzice nigdy nie pozwolili swoim dzieciom zgłębić tych tematów, nawet na książki fantastyczne, które ich córka namiętnie czytała, reagowali oburzeniem. Ale Aileen w końcu dowiedziała się, co znaczą te dziwne kreski na kamiennych kostkach. Były to runy mówiące głównie o siłach psychicznych, ochronie, o Drzewie Życia, granicach między światami.
Ostatnie licealne miesiące nastolatka o bajecznym nazwisku spędziła w bibliotekach i tych dziwnych, tajemniczych sklepach, których w Nowym Orleanie pełno, wyszukując wszystko, czego mogła się dowiedzieć o magii, rytuałach, parapsychologii i wszelkich przejawach paranormalności. Chciała odnaleźć tamtą kobietę i dowiedzieć się, o co jej chodziło, a to pragnienie powoli zamieniało się w obsesję.
Oczywiście, jej rodzice dalej nie wiedzą, jak to się stało, że dziewczyna wylądowała na wydziale parapsychologii na Brown University, ale cieszyli się, gdy skończyła studia z wyróżnieniem - choć ich nie pochwalali. W przeciągu tych kilku lat Aileen zmieniła się, a oni zrozumieli, że to już nie ta dziewczynka, która z każdą sprawą biegła od razu do nich, lecz młoda, atrakcyjna kobieta, która zdecydowała się pójść własną drogą.
Aileen Fairy po ukończeniu studiów dostała wiele różnych - bardzo ciekawych - propozycji pracy z wszystkich stron świata, mimo to zdecydowała się nie przyjmować żadnej z nich. Wróciła do swojego miejsca na Ziemi, do Nowego Orleanu, wynajęła mieszkanie i lokal, gdzie gromadzi swoje zbiory odnośnie pracy, która stała się jej największą pasją, jak i prowadzi zwyczajny gabinet psychologiczny, całkiem znany i szanowany. Jedynymi odstępstwami od normy są ezoteryczne dodatki - książki, karty, wahadełka - oraz niecodzienne techniki stosowane podczas terapii.
Obecnie Aileen ma dwadzieścia sześć lat, ale wciąż wygląda jakby miała zaledwie szesnaście. Powoduje to wiele nieporozumień, ale nie przeszkadza jej ani niski wzrost - dokładnie metr pięćdziesiąt sześć - ani drobna budowa. Wręcz przeciwnie, chwali je sobie niezmiernie. Wbrew swojej towarzyskiej naturze, a może własnie w zgodzie z tą niezależną częścią siebie, pozostaje singielką.
Jeśli chodzi o sferę biznesową, kobieta wynajęła piętro kamienicy w lepszej części Nowego Orleanu i przerobiła je na luksusowy gabinet psychologiczny. Powodzi jej się bardzo dobrze, często jest zapraszana na uczelnie, by prowadzić wykłady, a i śmietanka towarzyska największego miasta Luizjany - oraz kilku innych miast Stanów Zjednoczonych - przyjęła ją, czy też raczej wciągnęła, w swoje szeregi i Aileen nie pozostało nic do zrobienia, poza polubieniem swojej nowej roli maskotki. Szczerze powiedziawszy jest to jej na rękę. Liczy, że w końcu znajdzie kogoś dla siebie, choćby po to, żeby rodzice i bracia przestali wygłaszać mowy o tym, co może się stać samotnej, młodej kobiecie i że oni w jej wieku dawno już byli po ślubie. Jej do zmiany statusu matrymonialnego jakoś nie prędko.
______________________________________________________________________
Karta jest taka sobie. Nigdy tak bardzo nie rozpisywałam się na tematy rodzinne. I ogólnie absolutnie mi się nie podoba. Ale z tej strony administratorka, więc chyba mnie nie pogryziecie :)
Wątki - najlepiej długie i ciekawe.
Powiązania - a proszę bardzo, Aileen mieszka tu prawie całe życie.
Życzę miłej zabawy!
13 komentarzy:
[Szczerze to jakoś tak żadnego pomysłu nie miałam ale postanowiłam trochę pokombinować i wyszło z tego tyle że mogła bym zaproponować spotkanie w antykwariacie mojej Fanny... I mogło by być tak że na ową tajemniczą listę trafiła by Aileen... No i tak by się potoczyło... Pomyślałam też że moja Fantine mogła by przyjść do niej do gabinetu by się jakoś uzdrowić czy cóś - to takie dziwne mi się wydało dość no ale...]
Fantine
[A ja na wątek z chęcią. Mogę wymyślić, nawet na coś wpadłam, chyba że nie przypasuje, to pokombinuję dalej, ewentualnie zacznę według Twojego pomysłu.
Mogą się kojarzyć, to tak na początek. Bo Aileen prowadzi czasem wykłady, no i Charlesowi też się parę razy zdarzyło. Dajmy na to, że prowadzili je w jednym dniu i jakoś już tak pod wieczór, kiedy nikogo nie będzie, a oni jakimś cudem jeszcze w uniwersytecie będą siedzieli, wysiądzie cała elektryczność. Ciemno, cicho, jakoś się odnajdą i spróbują wyleźć z uczelni, hm?]
Charles
Fantine zaczynała wreszcie pracę na sklepie. Ach jakże się ucieszyła kiedy jej babcia Lottie powiedziała że odchodzi na emeryturę i sklep powierza jej. Swej jedynej wnuczce.Fantine Montrose. Od razu zapoznała się ze wszystkim i z częścią dostępną dla wszystkich w której zamieszkiwały koty strażnicy i tą częścią dostępną jedynie dla ludzi z listy. Musiała przysiąc swej babce że nikomu nie powie co się tam znajduje.Mimo że nie mieli tłumów to dało się z antykwariatu godnie żyć. Fanny właśnie porządkowała wszystko w komputerze kiedy odezwał się dzwonek u drzwi.Weszła blondyneczka.Taka mała, taka dziecinka. Fanny chciała doskoczyć do niej i zrobić jej "Puci, Puci" była taka ach! Uśmiechnęła się do niej.
Blondyneczka nazwała ją panią Montrose.Ciekawe czy Fantine naprawdę wygląda tak staro?Potem blondyneczka się zakłopotała. Fanny uśmiechnęła się.
-Jestem Panią Montrose...A właściwie Panną Montrose... Jestem wnuczką Lottie Montrose - uśmiechnęła się wszystko wyjaśniając - Fantine... Ale mów mi Fanny.-dodała uśmiechając się - A ty to kto?
[Witam :) Na wątek odpowiadam chętne i wielkie TAK i zapytam, czy może masz jakiś pomysł? Bo mi dzisiaj coś z tym kiepsko idzie.
A Jay nie ma zamiaru się chwalić byciem wampirem, więc myślę, że jakoś sobie poradzę by o tym pamiętać ;)]
Jayden
[ Miałabym pomysł na wątek, ale... nie, w sumie nie mam pomysłów... xD A powiązanie jakieś wchodzi w grę, czy niekoniecznie? Wiesz, może wtedy łatwiej byłoby cokolwiek na początek wymyślić...]
[Ledwo ogarnęłam kartę.
Geez, nie mam dziś żadnych pomysłów.
Srlsly.
Jutro, albo pojutrze, owszem, coś wykombinuję. Ale dziś? Dziś to ja już padam. ]
Jedną z rzeczy nielubianych przez Charlesa Schmitta było wracanie się po zapomniane drobiazgi. Czy to klucze, telefon, dokumenty. Tym razem padło na to ostatnie. Wychodząc ze szpitala, aby dojechać na uniwersytet, zabrał ze sobą teczkę z papierkową robotą oraz postanowienie, że wszystkie akta wypełni do dnia następnego i nie ma zmiłuj. Że zasiądzie do roboty zaraz po powrocie do domu. Że będzie ich pilnował niczym oka w głowie. Tymczasem wszystko spełzło na niczym, bo papiery zdążył zostawić zaraz po wejściu do budynku, a dokładniej na niewielkiej ławeczce w piwnicy, gdzie na chwilę zatrzymał się odebrać telefon.
Schodził właśnie na dół, żeby zabrać ze sobą klamoty, gdy nagle wszystkie światła zgasły, pogrążając korytarze w mroku. Ciemność oblepiła Charlesa swymi mackami, na chwilę pozbawiając go umiejętności racjonalnego myślenia. Stanął jak wryty na półpiętrze, złapany między piwnicą a parterem, nie będąc nawet pewnym, co tak naprawdę właśnie się wydarzyło. Dopiero po chwili dotarło, że to prawdopodobnie jedynie problemy z elektrycznością i zaraz wszystko powinno wrócić do normy. Nawet jeżeli był to większy problem, to zwykle takie placówki jak ta miały zapasowy generator.
Schmitt wypuścił powietrze z płuc, zdając sobie sprawę, iż przez ten cały czas wstrzymywał oddech. Sekundy mijały, a każda z nich w mroku przedłużała się w nieskończoność. Światła zaś nie było nadal, a w Charlesie rosło coraz większe przekonanie, że nie będzie go jeszcze przez długi czas. Przyszedł moment podjęcia decyzji. Czy najpierw pochwycić zostawioną samą sobie teczkę, czy może ruszyć na poszukiwanie kogoś, kto zdatny byłby do naprawienia szkody. Zawahał się, wreszcie postanawiając najpierw pójść po dokumenty, bo w późniejszym zaaferowaniu zapewne jak najszybciej będzie chciał opuścić uczelnię i najzwyczajniej zapomni o swojej zgubie.
Po omacku ruszył naprzód. Zapewne sprawa miałaby się o wiele prościej, gdyby cała sytuacja rozgrywała się na piętrze, gdzie światła latarni wpadałyby przez okna, oświetlając korytarz. W tamtym momencie jednak musiał zdać się na zmysły inne niż wzrok. Wolno stawiał kolejne kroki, starając się odnaleźć schody. Z wyciągniętymi przed siebie rękami poszukiwał w powietrzu barierki, która pomogłaby mu w zejściu na dół, lecz piszczel okazał się szybszy od dłoni. Chcąc przesunąć się jeszcze nieco dalej, Schmitt z całym impetem uderzył w blaszane pręty barierki, dla bezpieczeństwa zamontowanej obok stopni. Odruchowo łapiąc się za bolące miejsce zaklął siarczyście. Siniak gwarantowany. Tłumiąc w ustach kolejne przekleństwa podjął kolejną próbę zejścia, tym razem z jeszcze większą ostrożnością. Po pokonaniu paru schodów stanął wreszcie na korytarzu piwnicy.
- Halo? – zawołał w ciemność, badając otoczenie, powoli prąc dalej.
Charles
[ No OK, mnie pasuje. Więc niech będzie, że Aileen przyszła do biura, gdzie to sobie Scooby pracuje, żeby omówić ów projekt, dobra?]
Wyjątkowo pogodny dzień, a on znów musi siedzieć w pracy. I to jeszcze sam, kiedy to na jego twarzy maluje się myśl z serii "nikt mnie nie lubi, najchętniej to utopiłbym smutki w lodach czekoladowych, ale nie chce mi się iść do sklepu". Nogi podwinął do siadu tureckiego, mimo że był na krześle, i z aparatem w ręce próbował dobrać zdjęcia dla jednej z agencji modelek, gdzie ostatnio fotografował. No i jeszcze czekał, aż przyjdzie wcześniej umówiona klientka. Sekretarka, rzecz jasna, znów nie zapisała, o co chodzi, więc musiał poczekać, żeby dowiedzieć się czegoś o nowym zleceniu.
[Więc zacznę jeszcze raz. xD]
Spóźnianie się wszędzie było jego specjalnością od zawsze. Wiecznie w biegu, wiecznie za późno i nigdy na czas. Nawet do pracy się spóźniał. Chyba powinien zacząć się umawiać tak, by się wyrobić.. ale nie, bo po co... W każdym razie, usiłując dostać się na umówioną sesję, napotkał po drodze korek, grupkę znajomych, z którymi się zagadał i małego szczeniaczka, którego nie omieszkał pogłaskać. Przybył więc jakieś piętnaście minut po czasie. Dobrze, że chociaż jego współpracownik przyszedł wcześniej.
- Wytłumaczyłbym moje spóźnienie, ale nikt chyba nie uwierzy w historyjkę o porwaniu, nie? - starał się rozładować sytuację marnymi żartami. Ach, no trudno.
Skoro nikt nie przejął się jego spóźnieniem, to postanowił poczekać, aż wszyscy będą gotowi. W duchu doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że lepiej nie drażnić współpracowników, bo serio oberwie za swoje nietrzymanie terminów i umówionych godzin. Usiadł więc grzecznie na blacie stołu, odsuwając tylko ręką jakieś kosmetyki i inne suszarki do włosów.
- Długo jeszcze? - zagadnął do fryzjera, mając na myśli ile czasu potrzebuje by dokończyć czesanie. W związku z faktem iż facet prędko odpowiedział, że jeszcze chwilę to potrwa, Scooby rzucił jeszcze to swoje "więc po cholerę się spieszyłem..?". No, jak zwykle tego nie przemyślał i poczuł na sobie zdenerwowany wzrok współpracowników. Uśmiechnął się więc potulnie i udał, że robi coś ważnego, a tak naprawdę to tylko oglądał stare zdjęcia w aparacie, merdając nogami jak przedszkolak na zbyt wysokim krześle. Odruchowo podwinął rękaw bluzy i zaczął drapać się po przedramieniu. Świerzy tatuaż, który nadal swędział nie dawał mu spokoju.
[Ojejku, jaka ta pani na gifach jest urocza *.*
I dziękuję za pomysł <3 Jakoś przeboleję to zaczęcie xD Ale Worek to miły pies jest. On napaść może tylko tak... z miłości.]
Ogólnie rzecz biorąc pies należał do jej najstarszego brata. Jednak wiadomo jak to bywało, gdy chłopak... a to się uczył do egzaminów, a to jakiś projekt na magistra przygotowywał, a to pracował, a to rżnął... znaczy, umawiał się ze swoją dziewczyną, a w tym momencie wymówki też mają zabarwienie czysto ślubne, takie jak wybieranie tortu, czy szukanie miejscówki na wesele (zarówno w Nowym Orleanie, jak i w Szkocji, bo matka i ojciec nadal upierają się, by ślub odbył się w Glasgow). Więc Worek zawsze spędzał z młodszym rodzeństwem więcej czasu w pewnym momencie, a szczególnie z Phil, która naukę miała w głębokim poważaniu, więc posiadała najwięcej wolnego czasu. Przynajmniej tak wszyscy sądzili, zapominając o jej życiu towarzyskim, ale... no cóż, lepiej nie zagłębiać się w ten temat. Worek więc kochał ją chyba najbardziej, co ją dość martwiło, bo zawsze właził jej do łóżka, przez między jej znajomymi zaczął krążyć żart, iż jest on jedynym mężczyzną, który może spać między jej nogami.
Dlatego też już dawno przestała się dziwić sobie samej, gdy kiedy pies przyniósł jej pod nogi smycz, ona wzięła go na spacer bez zbędnego narzekania. I tak od godziny przechodziła hirołsową kampanię i nie miała kompletnie nic do roboty (przynajmniej większość świata tak uważała, wraz z Workiem, dla niej oblężenie zamku było dość znaczącym szczegółem). Więc wybyła do parku najbliższego, by się zbytnio nie namęczyć. A w końcu co psa obchodzi gdzie mu srać przyjdzie?
Westchnęła ciężko, próbując utrzymać złotego labradora w ryzach. Cholerny pies, miał już ponad dziesięć lat, a nadal zachowywał się jak szczeniak. Co pewnie też częściowo tłumaczyło czemu tak dobrze się dogadują, ale zwykle starała przemilczeć tę sprawę.
I jakoś tak nie zauważyła, gdy Worek pociągnął mocniej za smycz, a ta wysunęła się z jej dłoni. Zdarzały się i takie sytuacje, wiedziała, że po prostu trzeba poczekać, aż mu się hasanie bezsensowne znudzi, ewentualnie smycz się zaczepi o jakiś krzak, albo zainteresuje się czymś lub kimś. Na pewno nie można było go gonić, bo wtedy jeszcze bardziej ochoczo spierdzielał. W przypadku dzisiejszym okazało się, iż pies zainteresował się osobą, drobną osóbką, młodą kobietą o jasnych włosach. Zaczął skakać dookoła niej, machając radośnie ogonem. Bawić się chciał... a kiedy nie chciał? Phil westchnęła ciężko i przyspieszyła kroku, by nikt na nią nie nawrzeszczał, że psa nie pilnuje.
Philippa
[Ej, czy z moją postacią jest coś nie tak? Bo jak coś jest nie tak to zmienię. Naprawdę. Tylko nie wiem. Czy ona naprawdę jest taka zła, czy coś? :< Takie pytanie z mojej strony. I nie to że Ty mi zawiniłaś czy coś, ale poczułam się lekko zignorowana przez innych autorów, więc mnie to trochę martwi.]
[A Aileen woli zalewać, czy zostawać zalaną? :]
Flynn
[Pominięta?]
Prześlij komentarz